blog

dwa ciężkie tygodnie

… i jakoś je przeżyłem. Nawet dzisiejszą zmasowaną inwazję masturbantów.

?? No, tak doktór nazywa tych capjętów, co przychodzą przedłużyć sobie zwolnienie od Szefki – dzisiaj jej akurat nie było. Mają często minę jak nastolatek, przyłapany przez mamusię na waleniu konia. Notorycznie chorują na kręgosłupy (jak moi mili pijaczkowie, ale ci chociaż solidnie dziękują za ratowanie swej dupy).

No i nie wkurwiaj się, doktorku, jak rączym krokiem wbiega ci do gabinetu taki kręgosłupowiec po kolejne zwolnienie. A ty, jak bliźni sami zauważają, nieraz wleczesz nogę za sobą, stękasz z bólu na schodach. I musisz do roboty chodzić aż kiedyś zdechniesz, nie zobaczywszy Dubrownika z siodła roweru.

Dana z Ewunią wyjechały do Pilzna. Jutro dyżur pod telefonem, to się coś w domu z porządków porobi.

A na ulicy „zima jak v ruském filmu”. Tak mawia Dana. U nas w poctawówce mówiło się, że piździ.

blog

zawroty zamiast wzwodu

Od dzisiejszego poranka doktór ma w swym codziennym menu nowy „proszek” (tak Czesi i starsi pacjenci.pl zwykli nazywać wszelkie leki) – na prostatę. Doktór naturalnie przeczytał ulotkę – zwłaszcza obowiązkowe punkty: producent (o dziwo ten sam, co na pudełku) i działania uboczne. Tym razem nie było tam o „pojedynczych przypadkach zgonów”, ale za to reszta całkiem niezła, np. priapizm, czyli stały wzwód. Zaraz to doktór oznajmił swej połowicy.

Niestety, doktór ma w tej chwili zawroty głowy, czyli pierwszy co do częstości objaw z listy. I znowu te fajniejsze objawy uboczne ma jakiś inny pacjent… To ja się tak nie bawię!

… ale za to wreszcie udało mi się odkryć, które koło w cieniasie nie jest okrągłe. Taki jakiś lokalny wzwód dostała opona. Autko wesoło podskakiwało, ale doktorowi przestawało być do śmiechu, ilekroć przekraczał 100 km/h. Zazwyczaj z górki, bo silnik bardzo już jest zmęczony życiem.

I tyle blogowania na dyżurze. Pora zmierzyć sobie ciśnienie. Ten nowy lek przy okazji je obniża.

blog

powiew jesieni

W przyrodzie. W życiu. Chyba nie pojadę na zjazd absolwentów mojego liceum. Zobaczyć, jak inni się zestarzeli? I zrozumieć, że ja też?

Zawsze na wszystko byłem za młody. Nawet nie zauważyłem, kiedy się to zmieniło. Nagle na wszystko zaczynam być za stary. Nagle? Czy raczej coś zaspałem?

Wrzesień się kończy. Skończy i październik, rok, życie… no fuj.

blog

ojcem w pół godziny

Ewa poszła dziś po raz pierwszy do szkoły.

A my – udaliśmy się potem do czeskiego urzędu w miejscu jej urodzenia, Trzyńcu. O dziwo, wszystko poszło jak z płatka. Po niecałych 30 minutach oczekiwania odebraliśmy nowy akt urodzenia Ewy. Jestem w nim zapisany jako jej ojciec.

Jest tu jakaś Ewunia? – pytam w drzwiach. A jak się nazywa? Trochę się dąsała, że sama chciała wybrać sobie nazwisko. Ale nie braliśmy jej ze sobą, to zbyt skomplikowane dla siedmiolatki. Dla niej tata jest po prostu tatą. Od zawsze. Nie od dzisiaj.

A mamo, kiedy ty zmienisz nazwisko? Bo teraz wygląda na to, że nie należysz do naszej paczki.

Ślub to chcieliśmy mieć na stacji kolejki wąskotorowej w Hůrkach. Ale nasz przyjaciel już nie jest szefem tego przedsiębiorstwa.

blog

upływa szybko lato…

… jak życie; w tym wieku człek to już czuje (który koniec jest bliższy).

Doktór całkiem sporo tego zdziałał, zażył:

  • wyjazd na Litwę – na wariackich papierach, tzn. bez
  • kupno nowego samochodu (a nawet dwóch)
  • porządki w mieszkaniu (no, w toku) – iście epokowe wydarzenie
  • przygotowania do pójścia Ewuni do szkoły.

Biedne dziecko… Na razie się cieszy.

Ale teraz doktór musi kontynuować swój udział we wspomnianym wyżej epokowym wydarzeniu.

blog

Od zgonu do urlopu

… czyli tydzień (a nawet dwa) doktora.

Jak poprzedni, tak ostatni tydzień rozpoczynałem od wypisania karty zgonu. Smutne, kiedy tak się zaczyna pracę.

Tydzień uciekł jak z bicza strzelił. Urlop przesunąłem właśnie o tydzień, ale dalej już nie można, bo potem kto inny się będzie urlopować. Ale po co w ogóle było urlop przesuwać? Pierwotnie miał być od 1 lipca, chcieliśmy jednak pojechać na festiwal Na pomezí w Łomnej na Zaolziu – w tym roku miał wystąpić sam Nohavica. A to by nam urlop rozbiło – koncert zaplanowano na 5 lipca. Pojechała Dana, ja miałem dyżur koplaniany.

Jakoś byliśmy niepozbierani , auto wymagało kolejnej naprawy, więc znów przesunięcie wyjazdu. Zresztą ani pogoda nie była najlepsza. I co? Auto nadal nie naprawione, pogoda ciągle nie taka, my niby spakowani, ale nie do końca…

Pogoda ma się nareszcie poprawić. Auto może jechać z tym defektem. Pakowanie… właśnie wypakowałem fotki z karty, by mieć miejsce na nowe. Choróbsko mnie zbierało, może od klimy w robocie, ale jakoś się zniechęciło. Dana ma drobny problem, ale chyba znalazłem rozwiązanie. To chyba jednak już pojedziemy?

W przychodni poprosiłem, aby dali mi znać o losach dwojga moich pacjentów. Pana Stanisława, którego wysłałem do szpitala z nadzieją, że go jeszcze zobaczę. Ledwo zipiący staruszek, moje słoneczko. Są pacjenci, którzy zawsze zepsują mi humor. On był przeciwieństwem. I o pani Bernadetcie. Wdowa po pierwszym z moich dwu ostatnich nieboszczyków. Już dawno miała iść do szpitala, trawi ją jakaś dziwna choroba, nawet na forum lekarskim niewiele mi poradzili. Nie chciała opuścić chorego męża.

Chcę się zresetować. Po to jest urlop. Odpocząć od bomisiów („bo mi się”) i jatylków („ja tylko”) – tak w żargonie lekarskim nazywa się pewne kategorie pacjentów. Ale cóż, nie mogę zapomnieć o wszystkich pacjentach. Tak, jak o biednej Lence.

Dokąd jedziemy? Przed siebie, kierunek Kazimierz Dolny, Mazury, morze. Albo gdzie się nam zachce.

blog

była sobie mała Lenka…

Nareszcie się nam udało pojechać do Bańskiej Szczawnicy. Jak zwykle, dotarliśmy tam w nocy i usłali sobie nocleg pod gołym niebem. Ranek był słoneczny, ale zanim zjedliśmy śniadanie, zaczęło się chmurzyć. Tak czy owak pierwszym punktem programu były odwiedziny u naszych znajomych.

Dom sprawiał wrażenie opustoszałego. Coś się tutaj zmieniło… Ale nie, pani Anna idzie nam na przeciw. Zdrowo wygląda, zrzuciła sporo zbędnych kilogramów, chodzi bez kul.

Jak se máte? – pyta Dana.

Zle. Zomrela nám Lenka. Pani Anna płacze.

Czy ja dobrze słyszę? Spoglądam na Danę i widzę po jej oczach, że się nie przesłyszałem. Widzimy, jak Ewunia, niosąc swoje ulubione zabawki, najwyraźniej udaje się na poszukiwanie Lenki. Nie widziały się przecież tak długo!

Evka, Evka! (Euka – tak to brzmi po słowacku)… Nie, tym razem nie słyszymy radosnego okrzyku małej Lenki. Wszędzie było jej pełno, przepadały za sobą.

Lenka (z lewej) z Ewą, maj 2016
ostatnie wspólne zdjęcie, maj 2018

Na podwórku wciąż stoi zielony rowerek Lenki i wózek dla lalki.

———————————————————————-

Tatusiu, a można cofnąć czas? – pyta następnego dnia Ewa.

felietony

felieton na 7 czerwca 2019

30 lat minęło

Tatusiu, jak byłeś mały, były komputery? A supermarkety? Też nie? To nie chciałabym żyć w tych czasach – odpowiedziała Ewunia. Ma siedem lat i wszystko starsze wydaje się jej mrocznym średniowieczem. W tym wieku też tak miałem i np. świat bez prądu byłby dla mnie nie do przyjęcia. Człek się jednak starzeje i skala czasu się skraca.

Dziś, kiedy piszę te słowa, mija 30 lat od przełomowych wyborów. Byłem wówczas studentem. Większość kolegów popierała opozycję i trochę się gorszyli, że z tzw. listy krajowej (proponowanej przez rządzących) pozostawiłem jedną osobę ze stu – oni pewnie wykreślili wszystkich. Ale i ja chciałem zasadniczej zmiany; następnego dnia napawałem się druzgocącą porażką PZPR. Miałem wówczas niespełna 30 lat. Te następne uciekły bardzo szybko, kolejne nie muszą być mi dane w całości. Oglądam się wstecz i czuję gorycz. Nie tak miało być.

Ale w roku 1989 rozpierała mnie euforia. Otwarte granice, przynajmniej niektóre – idę za ciosem i wyruszam na rowerze do Wiednia. Po drodze spotyka mnie defekt, który prowadzi mnie do domu dobrych ludzi, Słowaków… a sympatia dla ich podwójnego kraju na zawsze zmienia moje życie. Do Wiednia wciąż jeszcze daleko, więc szybko mijam Bratysławę, najeżoną drutami socjalistyczną granicę, potem tylko skromna budka Austriaków i już jestem w wolnym świecie.

W pierwszym miasteczku wygląda przez okno mała dziewczynka. Uśmiecham się do niej, a ona odpowiada „grüss Gott”. Ale to jedyny uśmiech. Ludzie odwracają wzrok, nie rozmawiają ze sobą tak żywo jak u nas, jakby się czegoś bali. Jak to? Mają przecież pełne sklepy, nie dusi ich drętwy reżim. Dlaczego są tacy smutni, bez życia? Pierwsze wrażenie, bez retuszu. Zostanie na zawsze.

Kiedy po trzech dniach, zafascynowany Wiedniem, wracam do Bratysławy, znów czuję się jak w do… ojej, o mało nie rozwaliłem koła! W Austrii tak nie rzucało przy przejeżdżaniu szyn. Do Cieszyna mam dwa dni jazdy. Z ulgą wracam do swoich.

Lata uciekły. Tamta epoka dla młodych jest prehistorią. Co się zmieniło? Dużo i niedużo. W Cieszynie dokończono wreszcie szpital, mamy drogę ekspresową, ubył nam duży dworzec autobusowy, pociągi do Bielska, fabryki. Bobrówka jest czysta, starówka zadbana, ale i przeładowana reklamami. Za poprzednich 30 lat, od roku 1959, chyba jednak zmiany w infrastrukturze były większe: szkoły, osiedla.

Tak, jak wówczas, przed 30 laty, chciałbym wrócić do kraju życzliwych, otwartych ludzi. Pogodnych mimo trudności życia codziennego. Tylko dokąd?

Dla „Dziennika Zachodniego”, 4 VI 2019

blog

pogrzeb wróbelka i spawarka

… czyli streszczenie mijającego dnia.

Plany na weekend były bardzo kuszące, ale spaliły na panewce. Byliśmy bardzo zmęczeni w piątkowy wieczór, a samochód wrócił z naprawy bardzo późno, kiedy już sądziliśmy, że nie będzie gotowy przed sobotą. Już minęła połowa maja, a jeszcze nie byliśmy w Bańskiej Szczawnicy!

Ewa przed południem poszła na plac zabaw, wróciła smutna: przed domem znalazła martwego ptaszka. Postanowiła urządzić mu pogrzeb. Jak pamiętam, w jej wieku robiłem to samo…

Pojechaliśmy na zakupy, głównie po roletę na okno w kuchni, bo rano słońce nieznośnie razi w oczy. Potem wyskoczyliśmy nad Jezioro Goczałkowickie, gdzie dopadł nas deszcz. Na dobre lunęło, jak już byliśmy w aucie. Kiedy wysiadaliśmy, już nie padało i pochowaliśmy biednego wróbelka przy pomocy pokładowej saperki, która już kilka razy wybawiła nas z różnych opresji.

Wieczorem przypomniałem sobie o spawarce, którą kilka dni temu widziałem w jednym jedynym Lidlu, za to w dwu wersjach. Zanim się zdecydowałem, zostały tylko te większe. No to jazda! Już widzę, są. Do wózka dorzucam parę sztuk niezdrowej żywności: taki nabytek do warsztatu trzeba przecież uczcić!

Co w niedzielę? Pogoda nadal niepewna, jakiś wyjazd? A może pchli targ?

felietony

felieton na 17 maja 2019

Deszczowa karuzela

Dalej pada? Zamiast wyjrzeć za okno, spoglądam na ekran komputera: od Austrii przez Bramę Morawską suną deszczowe chmury, kręcąc swoisty młynek. I tak od paru dni, ciągle siąpi, do tego zimno. Nie tracę nadziei, że na weekend nareszcie się rozpogodzi i pojedziemy w ulubione strony. Jak na razie, końca pluchy nie widać, a prognozy lubią się w ostatniej chwili zmieniać. Te polityczne również, bo tuż przed wyborami zrobiło się wyjątkowo burzowo.

Skupmy się na pogodzie. Choć akurat kurczę się z zimna, nie śmieję się z globalnego ocieplenia. Jeśli dokładnie się wczytać w prace na jego temat, okaże się, że częste anomalie pogodowe, nawet w postaci raptownego ochłodzenia, wpisują się w obraz tych zmian. Ale czy spowodował je człowiek? Nie przesądzam. Od dziecka byłem uczony oszczędności i szacunku dla przyrody, choć wówczas nie zapowiadano jeszcze zmian klimatu. Tak czy owak, oszczędzam energię, choćby przy robieniu herbaty. Najwygodniejszy jest czajnik elektryczny. Pierwszy kupiłem, kiedy jeszcze nie były ani tak tanie, ani tak powszechne. Co więcej, wyprodukowano go w Europie, a w Cieszynie nie było ani supermarketu, ani nawet dyskontu. Słowem: prehistoria, choć granice były już otwarte. Duński bodaj czajnik z Czeskiego Cieszyna służył ładnych parę lat, aż w końcu przepaliła się grzałka. Długo trwało, zanim zdobyłem inny, w którym można zagotować wody na jedną jedyną herbatę. Prawie wszystkie wymagają gotowania co najmniej pół litra. Herbatka we dwoje? Nie zawsze jest okazja, więc reszta wrzątku na darmo stygnie, aż lodowce w Alpach topnieją. Unia ograniczyła moc odkurzaczy, zakazała żarówek, a tu takie marnotrawstwo prądu. Ale to rynek sam powinien wymusić produkcję małych czajników, widocznie ludzie ich nie chcą, choć litr powinien z nawiązką wystarczyć

Kiedy piszę te słowa (marząc o kolejnej herbacie), zaczynają obowiązywać niższe, unijne ceny rozmów do innych krajów. Były niezdrowo wysokie, zwłaszcza po zniesieniu opłat roamingowych: aby taniej dzwonić do Europy, warto było wchodzić w roaming, niegdyś tak drogi. W Cieszynie zwykle się to udawało. Teraz można prościej, choć nadal mamy taniej, logując się do czeskiej sieci. Niemniej mówię: dziękuję, Unio. A deszczu – stop.

Dla „Dziennika Zachodniego”